Pod datą 28 sierpień 1944 kronikarz klasztoru zapisał:
Przedziwny jesteś, Boże, w wyrokach swoich! Bo oto, kto się nam wydawał najbardziej konieczny w tych tragicznych chwilach, Ty go nam zabierasz, a przynajmniej pozwalasz, aby go od nas zabrano… Było to w poniedziałek. Dzień był cudny, pogodny. Rano wybrali się bracia studenci tym razem okrężną drogą, przez Krzeszowice, do Siedlca, aby pomóc przy żniwach, gdyż brat Doroteusz, ekonom, bardzo prosił, nie mając żadnych sił roboczych. Do Siedlca nie doszli. Z drogi prawie przemocą zawrócili ich ludzie, donosząc o masowych łapankach, do prac okopowych. Bracia powrócili zatem do klasztoru. Pracowali przy drodze w ogrodzie, poniżej najniższego tarasu. Wtem przebiega posłaniec od sołtysowej, że gestapo zbliża się do klasztoru. Bracia studenci z wielebnym ojcem Magistrem (ojciec Bogdan) przez parkan uciekli ku Paczółtowicom. Pozostali tylko w klasztorze ojciec Rudolf z trzema nowicjuszami, ojciec Tomasz (wikariusz prowincjała), ojciec Marian i oczywiście nasz ojciec Przeor. Byli także obecni ojciec Walerian, ojciec Adolf i ojciec Leon.
Gestapo przemocą wyszukało naszego ojca Przeora. Następnie zwołano nas wszystkich, którzy byli obecni w klasztorze ku furcie. Jeden z niemieckich zbirów, po polsku, widocznie był Ślązak, wygłosił przemówienie, zaznaczając, w jak wielkim niebezpieczeństwie znajduje się ojczyzna (Deutschland!), a tym samym katolicyzm i Kościół. „Wszyscy spieszmy na pomoc”, „Wszyscy do kopania rowów”! – zakończył. Pozwolili zjeść obiad; sami też chętnie przyjęli; jeszcze chętniej poczęstunek wódką. Zamiast modlitwy przed posiłkami, odprawili swoje partyjne, hitlerowskie ceremonie: uchwyciwszy się w łańcuch za ręce wykrzyknęli parę razy, prawdopodobnie „Heil Hitler!”. Nasamprzód częstowali wódką zakonników; musieli wypić; widocznie, aby dać dowód że nie zatruta. Tymczasem bracia i ojcowie – kto potrafił, czyli komu nerwy dopisały, zjadł nieco, zrobił zawiniątko z koca i trochę chleba i stawił się na rozkaz przy furcie. Naszego ojca Przeora, od początku ich zjawienie się w klasztorze, napełniły niespokojne przeczucia. Już nic nie jadł. Zlecił najważniejsze sprawy ojcu Marcinowi, który – jako staruszek – pozostał w domu. Pomodlił się chwilę przed obrazem Matki Bożej Czerneńskiej i również wstawił się przy furcie. Na komendę, w szeregu, w czwórkach, odmaszerowaliśmy ku zbornemu punktowi w Czernej, koło Kłaczka. Tam pomiędzy spędzoną ludnością czekaliśmy dalszych rozkazów. Dwóch bowiem SS-manów pozostało w klasztorze na rewizję. Odbywali ją z bratem Wincentym, kucharzem, którego też zostawili i prócz niego brata Spirydiona, który ich ugościł, z rozkazem „tu bist Bier!”. Raczej była to gonitwa za wódką. Nie znaleźli jej; byli zagniewani. Po ich przybyciu nastąpił ogólny wymarsz w kierunku Krzeszowic. Naszego ojca Przeora prawie przemocą zabrali na auto; reszta braci szła pieszo. W Krzeszowicach oczekiwaliśmy na pojazd w stronę Rudawy. Po upływie może 1½ godz. jechaliśmy już traktorem. Nagle uderza nas dziwny widok. Na wozie, w pace, widzimy przed sobą leżącego zakonnika i naszym czarnym płaszczem przykrytego. Wszyscy zrozumieliśmy, że nasz współbrat, że już nieżywy, że to „oni” tego dokonali. Ale może brat Hubert – myśleliśmy – który dziś rano wyjechał do Krakowa! Za parę minut już wiadomym było: jest to nasz ojciec Przeor…
Ojciec Walerian i ojciec Adolf zeskoczyli z traktora; podbiegli ku wozie. Odsunęli płaszcz. Nasz ojciec Przeor oddychał jeszcze ciężko. W rękach ściskał kurczowo różaniec. Ego te absolvo… wypowiedział ojciec Walerian i trzeba było skakać z powrotem na traktor.
W Rudawie traktor stanął. Zaczęła się praca przy kopaniu okopów. Pod wieczór zbiórka obok stacji. Ludność cywilna udała się na stację, mogła powrócić do domów. My nie; odstawiono nas na bok. Urzędowo powiadomiono o śmierci naszego ojca Przeora. „Już pogrzebany. Wypadł nam z auta w czasie drogi” – zapewniali nas… „Cieszycie się, nieprawda? Bo on wam nie dał wypić i zapalić?” – dorzucił inny. Po chwili wsadzono nas na wóz i polecono odwieźć do Nielepic na nocleg. Wszyscy w drodze przygotowali się na śmierć. Byliśmy jej pewni, zwłaszcza gdyśmy w szczerym polu spostrzegli, że oni nas wyprzedzili i jadą naprzeciwko nas. Jednakże udali się gdzieś indziej. Sołtys przydzielił nas do jednego domu. Znów spowiedź – profesja nowicjuszów; czarna kawa, czy nawet może z mlekiem, (w każdym razie na śniadanie za darmo gospodyni przygotowała dobrej, z mlekiem kawy), wspólna modlitwa „De profundis” za naszego ojca Przeora – i spoczynek. Nikt oczywiście oka nie zmrużył. Można było uciec; nikt z tego nie skorzystał; nawet ojciec Adolf, znany ze sprytu i fortelów. Chcieliśmy wysłać zawiadomienie do klasztoru, nie dało się, bo policyjna godzina.
Rano zebraliśmy się wszyscy i po przybyciu reszty naszych braci z klasztoru, wysłuchaliśmy znów przemowy, jako, że nie do pracy nas wzięto, ale winniśmy moralny wpływ wywierać na ludność, by chętnie pracowała. Podzielono nas na cztery grupy i rozesłano. Pod wieczór od kierownika otrzymaliśmy zezwolenie na pogrzeb naszego ojca Przeora.
Ciało jego bowiem tymczasem ojciec Adrian, prokurator, przywiózł z kostnicy z Rudawy do klasztoru, w cichości. Wieczorem, 29 sierpnia, odbył się pogrzeb. Dopiero teraz zobaczyliśmy jak tragicznie zginął nasz ojciec Przeor. Otrzymał kilkanaście strzałów, w głowę, w nogi, jedną nogę złamali. Na pogrzeb przybyło sporo ludzi, choć chcieliśmy odbyć w cichości. Po odśpiewaniu nieszporów odprowadziliśmy na cmentarz. Niezapomniany to był widok. Mrok, palące się świece, rzęsisty deszcz, łkanie braci i niektórych z ludu. Przed wpuszczeniem trumny do grobu, otworzono. Złożyliśmy ostatnie homagium naszemu ojcu Przeorowi.
Zmęczenie jednak zmusiło do snu. Rano odprawiliśmy „Requiem” za śp. naszego ojca Przeora i prędko, po śniadaniu, na pociąg do Krzeszowic, stąd do Rudawy, bo na godz. 9.30 musieliśmy się stawić do pracy. I cały szereg następnych dni chodziliśmy do prac okopowych. Ojciec Prokurator (ojciec Adrian) uzyskał u starosty dystryktu krzeszowskiego (Neumanna) zwolnienie dla paru zakonników do koniecznych zajęć w klasztorze. Między innymi i dla brata Bonawentury, ogrodnika. Niestety bardzo ujemnie odbiło się to na jego zdrowiu. Gdy bowiem inni nie mieli czasu przy pracy i gwarze myśleć o tragicznym zajściu, on z natury już cichy, o usposobieniu raczej melancholijnym, przeżył duże psychiczne wstrząsy w opustoszałym i samotnym klasztorze. Nerwica serca odtąd dawać mu się poczęła we znaki z większym lub mniejszym natężeniem.
Niebawem dowiedzieliśmy się bliższych szczegółów śmierci śp. naszego ojca Przeora.
Mianowicie w Nawojowej Górze auto zatrzymało się na głównej szosie, SS-mani wysiedli z naszym ojcem Przeorem i poszli drogą do wsi Nawojowa Góra. „Odwiedzili” kilka domów. Ludzie, widząc naszego ojca Przeora, przeczuwali, że będzie z nim źle. Obserwowali ciekawie, z niepokojem. Wreszcie przed domem pana Zalewy polecono iść naprzód naszemu ojcu Przeorowi. Coś do niego krzyczeli SS-mani. Nasz ojciec Przeor nic nie zważał. Dał się słyszeć huk strzałów. Nasz ojciec Przeor runął na ziemię. SS-mani zbliżyli się doń i teraz wyładowali swą nienawiść sadyczno-germańską. Zrobili rewizję: zabrali zegarek, pieniądze. Dali rozkaz sołtysowi, by odwiózł zwłoki na cmentarz. Sołtys wyznaczył z kolei pana Kurdziela Jana, właściciela łąki, na której dokonano okropnej zbrodni. On właśnie opowiadał, że nasz ojciec Przeor żył jeszcze około 3 godzin. Zakończył życie przed kościołem w Rudawie.